wtorek, 6 października 2015

Rozdział 4 - "List"


Przepraszam za tak długą nieobecność. Jest ona spowodowana początkiem roku szkolnego, brakiem dobrej i rzetelnej bety, oraz problemami zdrowotnymi. Zapraszam na rozdział 4. Mam nadzieję, że Wam się spodoba. 



Wyszła głównym wyjściem zamykając za sobą ciężkie skrzypiące wrota. Ogarnęła wzrokiem otaczający ją świat, było dziś wyjątkowo pięknie. Cały Hogwart wyglądał jak z bajki, ziemia usłana zaspami puszystego śniegu, zwierzęta z obrażonymi minami wyglądały z norek wzdrygając się ze wstrętem na widok białego puchu. Przewracając oczkami wracały rozczarowane do kryjówek. U stopy zbocza szkolnych błoni tuż koło linii Zakazanego Lasu znajdowała się mała, drewniana chatka gajowego Hagrida, która z tej perspektywy przypominała raczej domek dla krasnoludka.
Zimowa, przepełniona spokojem aura w najmniejszym choćby stopniu nie odzwierciedlała jej aktualnego samopoczucia. Była rozbita psychicznie niczym niepotrzebna, stara, szklana kula profesor Trelawney. Mimo, iż zachowanie Blaise’a było niewyobrażalnie niestosowne, wyrwało ją ono z marazmu i postępującego obłędu. Jeszcze kilka dni temu myśl o jej życiu osobistym wywoływała silne mdłości, a dziś potrafiła wyjść i zmierzyć się ze światem doczesnym. Nie akceptowała tego typu wybryków i z usilnym uporem odrzucała precyzyjnie wykreowane pytanie.

 „Czy nie zachował się jak prawdziwy facet? Czy nie tego właśnie szukałaś? Siły, zdecydowania, ale i czułości. Świadomości, że twoja druga połówka ma uczucia. Wiedzy, że będzie umiała współczuć i kochać, ale nie w przesadnie romantyczny, przerysowany sposób. Przecież sama chciałaś pasji i namiętności. Pragnęłaś, żeby twoje życie było jak ulubiona gorzka czekolada z wiśniowym nadzieniem, podniecające, nieprzesadzone, ale i nie pozbawione słodyczy. Swoim wczorajszym wybuchem wspiął się na wyżyny złego wychowania, ale i ty nie powinnaś go traktować w ten sposób. Nie zasłużył sobie na to.” 

Zachichotała na wspomnienie wymuszonego entuzjazmu podczas wypadu do Hogsmead i oklepanych zdań, którymi częstował ją pod wieczór. 

„Naprawdę się starał. Pomimo, że nie zupełnie można go określić słowami optymistyczny, czy pogodny chciał być taki, ponieważ myślał, że ty tego potrzebujesz. Tak bardzo się mylił. Wczorajszy pocałunek był emocjonalny i definitywnie nieprzemyślany. Zachował się jak Typowy Gryfon, chyba można mu to wybaczyć.”

 Zaśmiała się w głos na myśl jak bardzo obraziłby się na to określenie. Pewnie zmrużyłby oczy, nozdrza zaczęłyby mu niebezpiecznie drgać. Wciągnąłby głośno powietrze i odparowałby coś niesamowicie jadowitego. Nieco rozweselona porannymi przemyśleniami, poszła jak co tydzień w stronę Sowiarni obserwując spadające kaskadami ,różnokształtne, unikalne płatki.
Otworzyła małe, drewniane i zdecydowanie zbyt słabo naoliwione drzwi. Schyliła nieznacznie głowę , w celu uniknięcia oblepienia nowego turkusowego płaszczyka i grubego jasno szarego szalika gęstą pajęczyną. Strzepała czarne skórzane buty z wysokimi chlewkami z namiaru śniegu i wyruszyła na poszukiwanie dużego, tłustego puchacza. „Ożarte myszami prosię” pomyślała ze złością odpinając białą kopertkę ze srebrnymi emblematami od łapki śpiącego kamiennym snem ptaka. Lilith usiadła na parapecie małego okienka pozbawionego szyby i z zaciekawieniem i pośpiechem, niezgrabnie rozerwała papier. Jej oczom ukazało się wąskie i eleganckie pismo matki.

„Droga Lilith
Pragniemy wraz z ojcem zaprosić Ciebie i Twojego brata na rodzinną uroczystość Świąteczną. Nie przyjechaliście na Święta w zeszłym roku. Przepraszam, że nie spostrzegłam momentu w którym tak bardzo się od nas oddaliliście. Chcemy to naprawić, więc mamy gorącą nadzieję, że przybędziecie do domu wraz z zakończeniem semestru i zaszczycicie Nas swoją obecnością podczas całej zimowej przerwy.

Kochający
Persefona Astoria i Vincent Scorpius Slytherin”


Co oni kombinują?!” zgryzła dolną wargę próbując rozwikłać zagadkę. ”Jakoś dziwnym trafem od dawna nie przeszkadzały im puste miejsca przy stole, o ile w ogóle obchodzili święta” pomyślała ze złością, obarczona świadomością patowej sytuacji. Szybkim krokiem szła po skrzypiącym puchu, głęboko zaciągała się mrożącym śluzówkę dróg oddechowych powietrzem. Bystrym wzrokiem taksowała każdą mijającą ją osobę, w nadziei, że którąś z nich okaże się być jej starszy brat. „Wszyscy normalni ludzie o tej porze jedzą śniadanie, a nie włóczą się po błoniach” pacnęła się lekko w czoło zirytowana wolną pracą swojego umysłu i z lekko ironicznym uśmiechem weszła do zamku.
- Hej brat! – krzyknęła widząc go w Wielkiej Sali pod oknem z opasłym tomiszczem pt. „Jak wyczarować cielesnego patronusa”.
- Witaj siostro. – odpowiedział nie odrywając wzroku od lektury, śliniąc końcówkę palca w celu przewrócenia strony.
- A ty znowu czytasz! Jakby twój kudłaty patronus przeszedł ci teraz przed nosem to i tak byś go nie zauważył. – zagadnęła z nieskrywanym sarkazmem.
- Czemu kudłaty? – zdziwił się chłopak.
- Bo patrząc na ciebie braciszku stwierdzam, że to musi być baran. – siadając na ławce dała Wulfrykowi kuksańca w bok.
- Doprawdy, żart wysokich lotów. – wycedził z precyzją każde słowo i spojrzał karcąco znad kartek.
- Już się nie obrażaj. – żachnęła się – Lepiej spójrz na to. – powiedziała podsuwając chłopakowi mały liścik.
- Co to jest? – spytał wymachując jej przed nosem świstkiem wytłaczanego papieru.
- List… list od naszych rodziców. – wyjaśniła pośpiesznie.
- Ach tak? Jest wyłącznie dla ciebie, czy także do mnie? – zapytał wydymając usta i przyciągając podbródek do szyi, zabawnie kręcąc głową , naśladując tym samym minę ich matki i wyrażając w ten sposób ironiczne zdziwienie tak nagłą potrzebą kontaktu z własnymi dziećmi.
- Do nas obojga.  – szepnęła konspiracyjnym szeptem i puściła „perskie oczko”
- Czytaj! Czytaj! – ponagliła.
Już po  blisko trzydziestu sekundach Krukon przestał wodzić oczyma po tekście
i tylko wpatrywał się weń tempo z lekko uchylonymi wargami.
- Co oni kombinują?! – wyszeptał głęboko poruszony.
- Nie wiem… mamy jedno wyjście pojechać tam i sprawdzić. Dobrze, że mamy siebie. – przełożyła nogę nad drewnianym meblem, dała bratu lekkiego całusa w policzek i płynnym ruchem ręki zmierzwiła mu włosy, drugą wyrywając gładko, trzymany w dłoni chłopaka list.
             Nim się spostrzegła musiała już pędzić na Transmutację. Upiła łyk pysznego soku i wyszła przez ozdobne drzwi. Tuż za rogiem spotkała profesora, który przysporzył jej ostatnio tylu problemów, nie będąc nawet tego świadomym.
- Witaj Lilith. Jaki to cudowny zbieg okoliczności. Muszę przekazać tobie pewną wiadomość, na wypadek gdyby – delikatnie otarł swój blady, kościsty palec serdeczny o kciuk wywołując ciche kląsknięcie – dziwnym trafem nie dotarła do adresata. Otóż, nie wiem czy już wiesz, ale twoi rodzice zapraszają ciebie i twojego brata na Wigilię.
- Panie profesorze, informacja zdążyła już dotrzeć do właściwej osoby. – zamachała liścikiem tuż koło swojego ucha lekko przechylając głowę. – Ale co w związku z tym? Bo mam wrażenie, że to nie koniec pańskiej wiadomości.
- Rzeczywiście. Twój ojciec poprosił mnie, żebym osobiście odebrał potwierdzenie przybycia. – dokończył przerwany monolog.
- Rodzice mogą być spokojni. Przybędziemy wraz z końcem semestru, wraz z bratem. – odpowiedziała spokojnie i zmierzyła profesora wzrokiem.
- Bardzo dobrze. Widziałaś może Dracona z nim również muszę pilnie porozmawiać? – spytał.
- Nie niestety nie miałam okazji widzieć go dziś. A teraz jeżeli Pan Profesor pozwoli, udam się na zajęcia. – wyminęła nauczyciela kroczyła lekko po kamiennych schodach.
              Dumna z umiejętności utrzymania nerwów na wodzy odeszła w stronę klasy profesor Mc’ Gonagall. Szybki marsz przerodził się w bieg. Pomieszczenie wypełniało głuche dudnienie i dźwięk spazmatycznego oddechu.
Wierzchem dłoni otarła krople potu i zebrała zlepione strąki grzywki z czoła. Podniosła wzrok i ze zdziwieniem odnotowała , że z przeciwnej strony nadbiega Draco. Dopadli w tym samym momencie do drzwi sali i równocześnie wparowali do środka. Oczy całej klasy zwrócone były ku zdyszanej parze, oboje spoceni na prędce poprawiali swoje zmierzwione stroje i wyrównywali przyspieszone oddechy. Lilith rozejrzała się i zobaczyła Blaise’a, który patrzył na nią ze smutkiem, ale i szokiem wypisanym na twarzy. Usta zaciśnięte w cienką linię lekko drżały.
Dziewczyna wyrzuciła Ślizgona z głowy i ze skruchą spojrzała na wyraźnie wytrąconą z równowagi spóźnieniem dwójki uczniów nauczycielkę.
- Macie coś na swoje usprawiedliwienie? – spytała marszcząc swój spiczasty nos.
- Znaczy no… hmmm… zatrzymał nas profesor Snape i poprosił o potwierdzenie… - Draco nie dokończył swojej odpowiedzi, ponieważ dostał mocnego kopniaka w kostkę. Odwrócił się z pretensją do dziewczyny. Ta jedynie postukała się lekko w czoło.
- Co to ma znaczyć, panno Slytherin?! – wybuchnęła nauczycielka wzburzona lekceważącym gestem.
- Nie chcieliśmy się chwalić, żeby innym nie było przykro, ale no cóż siła wyższa - odetchnęła przepraszając skinieniem głowy klasę i z miną niewiniątka kontynuowała – Profesor zaproponował nam dodatkowe lekcji eliksirów. Uważa, że mamy zadatki na przyszłych Mistrzów Eliksirów.
- Dobrze w takim razie może łaskawie usiądziecie na swoich miejscach. – stwierdziła kończąc tym samym dyskusję. Lilith ze znudzeniem zmieniała biegające nerwowo żuki w ozdobne ciemnogranatowe błyszczące guziki, a wijące się w przerażeniu glisty w piękne błękitne wstęgi z wzorami. Po długich minutach oczekiwania mozolnie przesuwających złote wskazówki mosiężnego zegara oplecionego złotymi liśćmi winorośli nadszedł upragniony koniec lekcji, więc z nieskrywaną ulgą popędziła na eliksiry. Gdy hałaśliwy tłum zgromadził się w zimnych lochach tuż przed wysokimi wąskimi mahoniowymi drzwiami z podniszczonego drewna okutymi w żelazne ramy i zawiasy Lilith oczyściła swój umysł ze zbędnych myśli nastawiona na przyjemną i spokojną pracę.
 - Wejść! – jego surowy ton głosy uderzył gradem w jej błonę bębenkową, lecz ku zdziwieniu wszystkich komórek jej organizmu nie wywołał żadnej standardowej reakcji. Serce nie zaczęło mocniej pompować krwi, chcąc natychmiastowo dostarczyć jej do chłonnym policzków. Klatka piersiowa nie unosiła się spazmatycznie, próbując nadążyć za zapotrzebowaniem serca na tlen. Kłykcie nie bielały z nadmiaru ucisku, splecone w dziwną formę jakby rozpaczliwie chronione przed wykonaniem odruchowego gestu, który mógłby być źle odebrany.
 Zajęła swoje miejsce i wyjęła z czarnej skórzanej torby standardowe ingrediencje w małych kryształowych pojemniczkach ze srebrnymi zakrętkami.
 - Dziś spróbujecie uważyć Veritaserum. Jest to eliksir niezwykle zaawansowany i tylko naprawdę analityczny umysł jest w stanie uwarzyć go w miarę prawidłowo. – zwalniał mową z coraz większym naciskiem akcentował swoją wypowiedz, której koniec i puentę, każdy szóstoklasista mógł przewidzieć bezbłędnie. – Nie wierzę, że którekolwiek z was osiągnie efekt, który uznam za satysfakcjonujący. Jednakże jeśli stanie się cud, łaska Merlina na was spadnie i okaże się, że zamiast wichury między uszami macie namiastki mózgów jest i nagroda. Otóż jedna, mała buteleczka będzie wasza, a musicie wiedzieć, że po jego wypiciu nawet sam Czarny Pan wyjawił by wam wszystkie swoje sekrety. – przejechał kpiącym wzrokiem po klasie i z satysfakcją stwierdził, że rozbudził w nich realną nadzieję który umrze w raz z końcem lekcji.
Lilith całkowicie opanowana zaczęła szykować potrzebne składniki. Zamieszała dwa razy w lewą stronę mosiężną łyżką w ziemi z wodą w której hodowana była mandragora, wlała miksturę nieprzerwanym strumieniem z niewielkiej wysokości i zapaliła ledwo tlący się ogień. Ukruszyła tępym nożykiem 5 gramów bezoaru i dodała go roztrzepując w palcach. Spojrzała na listę kolejnych kroków i ze zdziwieniem stwierdziła, że wystarczy jeden sproszkowany róg asfodelusa. Dobrze pamięta, że w notatkach jej matki było napisane coś o dwóch rogach. Postanowiła zaufać umysłowi i doświadczeniu swojej matki i sproszkowała w parownicy dwa niewielki kawałki. Trzynaście razy zamieszała w prawo i raz w lewo, zwiększyła ogień na piętnaście sekund, aż mikstura zrobiła się czerwona. Zdecydowała, że odczeka kolejne piętnaście sekund, gdyż dobrze wiedziała, że kolor finalny tego eliksiru to zielony, a krwista mikstura nie miała najmniejszych szans na zmianę w ten kolor nawet pod wpływem ośmiu i pół kropli nalewki z piołunu. Tak jak podejrzewała po krótkim czasie wywar był już koloru trawiastego, więc zmniejszyła ogień i odmierzyła odpowiednią ilość ostatniego składnika. Teraz pozostało tylko czekać, aż eliksir nabierze swoją moc i uwarzy się jak należy. Podniosła wzrok z nad kociołka. Profesor chodził między ławkami łypiąc groźnie oczyma. Przystanął z radością przy stoliku Neville’a wziął w swoje długie palce wysłużoną chochelkę i zaczerpnął nieco mazistego płynu wydzielającego czerwone opary.
 - Czy ty masz problemy nawet z czytaniem? – zapytał złośliwie –  Pięć gramów kruszonego bezoaru, a nie co najmniej siedem. Poza tym róg asfodelusa miał być sproszkowany. SPROSZKOWANY! – wrzasnął wściekle i rzucił kawałkiem podziabanego rogu w zamarłego w bezruchu chłopaka – Wygląda jakbyś go kroi tasakiem z zawiązanymi oczyma. Jesteś w stanie połączyć myślenie z pracą tłustych, spoconych paluchów? Dziesięć punktów od Gryffindoru. – skulony chłopak spuścił głowę i wyglądał jakby miał ochotę zniknąć.
Finalnie wyszło na jaw, że dwie osoby uwarzyły prawidłowe Veritaserum. Buteleczki z ciemnozieloną cieczą lewitowały tuż koło ucha profesora. Uśmiechnęła się porozumiewawczo do Hermiony, spoglądając przez ramię na siedzącego obok przyjaciółki Wybrańca.
 - Zdaje mi się, że pannie Slytherin jak zawsze udało się wypełnić zadanie perfekcyjnie. Chociaż jest to nie małym zaskoczeniem, gdyż jak już mówiłem jest to niezwykle trudna do uwarzenia mikstura. Co do drugiej osoby mam pewne wątpliwości. Otóż panu Potter’owi niesamowicie się  dziś poszczęściło. – spojrzał na klasę zza włosów. – W związku z tym Gryffindor traci 50 punktów.
 - Ale to niesprawiedliwe! – krzyknęła rozjuszona Granger.
 - Siedział za Slytherin i  nie mógł powstrzymać swojej Gryfońskiej ciekawości, przed podpatrzeniem metod warzenia i doboru proporcji składników. Dziwne… – przerwał udając, że próbuję się zastanowić nad czymś niezwykle zawiłym – Nigdy nic mu nie wychodzi, aż tu nagle objawił się prawdziwy talent. Przypadek? – spytał niewinnie. – Możecie już iść. – dodał po chwili.
Nim się obejrzała dzień dobiegał końca. Siedziała zmęczona na parapecie ogromnego okna. Zimowe słońce zachodziło powoli za drzewa Zakazanego Lasu. Na scenę nieśmiało wstępował księżyc ze swoimi świetlistymi towarzyszkami. Niepewna przyszłość budziła niepokój i nie pozwalała znaleźć sobie schronienia. Nie istniała na tym świecie osoba, która stanowiłaby chociażby światełko w tunelu. Blaise ewidentnie czekał na ruch z jej strony, a ona czekała na jego działanie. Brakowało impulsu, który by zbliżył tych dwoje ku sobie.
 - Slytherin, nie widziałem, że jesteś taką romantyczką. – zakpił Malfoy – Wpatrywanie się w Zachód Słońca, to takie nie w twoim stylu. – zacmokał z dezabrobatą.
 - Natomiast takie szczeniackie odzywki – spojrzała na niego litościwym wzrokiem – to bardzo w twoim stylu – syknęła.
 - Co ty taka drażliwa? – prychnął – Czyżby czarnoskóry amant zalazł ci za skórę?
 - Draco – zaczęła i wzięła głęboki oddech przewracając oczyma i licząc w duchu do dziesiąciu, próbując opanować obezwładniającą chęć wbicia temu głupiemu trollowi różdżki w czaszkę. – dla swojego własnego dobra, zejdź mi z oczu jeśli nie chcesz, żeby znaleziono jutro twoje zmasakrowane zwłoki na szkolnym dziecińcu – powiedziała spokojnie, uśmiechając się przymilnie.
 - Oj Liluś, nie bądź taka nie miła bo w ciągu jednego tygodnia doprowadzisz dwóch Ślizgonów do płaczu. Ah, cóż to by  był za wynik! – podśpiewując nieznaną melodię pod którą podłożył uprzednio wypowiedziane słowa, odszedł dziwnie podrygując biodrami i raz po raz odrzucając kosmyk platynowych włosów z bladego czoła.
Rozzłoszczona do granic możliwości, próbowała uspokoić przyspieszony rytm serca. Kiedy emocje opadły zaczął docierać do niej sens słów Malfoya.
„Dwóch Ślizgonów…płakało…” na Salazara on musiał mieć na myśli Blaise’a. Na pewno nie było to stwierdzenie dosłowne. Bo dla Malfoya samo okazanie emocji jest objawem czarnej rozpaczy i użalania się nad sobą, ale oznacza to tyle, że Blaise nieumiejętnie ukrywa rozterki. Prychnęła ze złością odganiając przesłodzone i nadmiernie optymistyczne myśli godne Puchonki. Energicznie zeskoczyła z parapetu.


 Na moje oko akcja nieco się rozkręca:) Zapraszam do komentowania, wszelkie uwagi i pochwały mile widziane:)


Gorąco pozdrawiam Sleepwalker:*

wtorek, 18 sierpnia 2015

Rozdział 3 - "W przeszłości...''

Udało się załadować rozdział 3, po długiej walce z nieskorym do współpracy komputerem. Rozdział poprawiony, przeczytany ponownie z milion razy. Mam nadzieję, że uniknę zbędnych błędów.
 Zapraszam do czytania.
Przeczytałeś? Skomentuj!



Rozdział 3 - "W przeszłości..."

                   Nadszedł przemoczony do suchej nitki listopad i z łoskotem zamknął za sobą drzwi, głośno obtupując ubrudzone śmierdzącym błotem buty. Tym samym odgrodził świat od przeszłości i zagrodził im drogę powrotu do starych spraw. Dni mijały bezszelestnie, niczym huk piórka spadającego na ziemię, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu obecności, jak gdyby bały się, że zostaną złapane i skarcone za samo istnienie. Przemykały cichutko, będąc  przerażone tym, że obudzą uśpionego marazmem właściciela. Przeciekały przez palce jak jasny nadmorski piasek. I nikt nic nie mógł na to poradzić. Jak nigdy potrzebowała terminu, który by ją ograniczył, brak takowego oznaczał odpływanie w otchłań samotności i beznadziei.
                  „Tak musi być” - tłumaczyła sobie. Gdybyś nie zakochiwała się w kimś nieosiągalnym, nie musiałabyś się teraz leczyć z ran, które nigdy nie były zadane. Z obojętności spowodowanej nieświadomością. Zewsząd otaczała ją tylko pustka i dusiła się w niej jak w gryzącym, ciasnym, zapoconym golfie. Chciała zaczerpnąć świeżego powietrza, ale tylko coraz bardziej zanosiła się płaczem. Jej ciałem wstrząsały spazmy i drżała jakby dostała wysokiej gorączki, zamraczającej zmysły i świadomość. Kiedy otwierała usta, bez względu na to, co chciała powiedzieć,  wydobywał się z nich żałosny dźwięk zawodu. Płakała jak małe dziecko, któremu ktoś nagle odebrał ulubioną zabawkę.
                  Tak gorzko płakała tylko raz w życiu. Było to wtedy, gdy w czwartej klasie dowiedziała się, że jej rodzice są Śmierciożercami. Pragnęła wtedy przestać istnieć, niemy krzyk rozpaczy rozrywał jej skołatane serce,
a rozpaczliwa prośba skrócenia cierpień rozrywała jej pierś. Najbliżsi ludzie w jej życiu zadali jej śmiertelny cios prosto w trzewia duszy. Z bólem pochowała dawny obraz swojej chłodnej, opanowanej matki i wyniosłego oraz surowego ojca. Teraz widziała w nich tylko bezmyślne bestie, ogarnięte chęcią zdobycia kilku chwil chwały, przy boku równie słabego psychicznie i emocjonalnie pana jak oni. Znali jedno rozwiązanie -  unicestwienie przeszkody bez względu na środki i skutki, nie bacząc na wartości. Dobrze pamięta jak niezręcznie czuła się wracając do domu. Do ludzi, którzy oczekiwali, że stanie się taka sama jak oni. Do osób, które byłyby dumne z tego, że przyjęła znak Voldemorta i zaczęła zabijać dla spełnienia chorych zachcianek i popędów człowieka bez duszy. Żeby uniknąć ich towarzystwa, zamykała się na długie, parne wakacyjne dni w swoim przestronnym pokoju, na najwyższym piętrze rezydencji Państwa Slytherin.        
                    Siadała na swoim ogromnym łóżku, pokrytym satynową pościelą
w kolorze szmaragdów, wygrzebywała ze starej zakurzonej szafki nocnej książki, najczęściej o eliksirach lub o czarnej magii i pogrążała się w lekturze. Pomimo, że negatywnie wpływały na stan jej umysłu grozą i okrucieństwem ukrytym
w ich wnętrzach, pozwalały na oderwanie się od realiów, w jakich przyszło jej żyć. Gdy zapadał zmrok, do towarzystwa zapalała korzenne świece i drapiąc za uchem swojego leniwego, szarego kocura czytała dalej do momentu, w którym zamiast bladego, tajemniczego i delikatnego światła księżyca pojawiały się odważne i pogodne promienie letniego słońca.
                     Dom odwiedzało wielu gości. Wszyscy mieli lekko nieobecny wzrok, poszerzone źrenice, sińce pod oczami i „Mroczny Znak’’ na przedramieniu. Niektórzy z nich starali się być dla niej mili, ale wyglądało to bardziej groteskowo niż przyjaźnie. Zostawiali po sobie ciężką zatęchłą atmosferę, której nawet najjaśniejszy podmuch nadziei nie był w stanie pokonać. Po każdej z tych wizyt potrzebowała czasu, żeby móc powrócić do stanu równowagi. Jednak pewnego razu przemykając się w pośpiechu z korytarza do kuchni, kątem oka zauważyła chudą i brudną czarownicę siedzącą na kanapie przed marmurowym kominkiem. Miała długie, czarne, skołtunione loki, żółto brunatne zęby
i wytrzeszczone w obłędzie oczy. Ubrana była w pozszywany ze skrawków smoczej skóry czarny gorset i lekką muślinową spódnicę do kostek,
w zgniłozielonym kolorze.
     -Persefono, on wrócił. Jest już niedaleko. Wybrał właśnie was i chce tu zamieszkać. To jest niesamowita nobilitacja. Musicie zapewnić mu najlepsze warunki – mówiła podekscytowana.
    - Bellatriks, zrobimy wszystko tak, aby doszedł do pełni swoich sił- spokojnie odpowiedziała starsza z kobiet.
                        Nie minął tydzień, a u bram domu stanął wysoki i szczupły człowiek. Jego skóra byłą cienka jak pergamin. Miała zielonkawy odcień
i wyglądała jakby pokrywał ją lepki, przeźroczysty śluz. Owy mężczyzna miał zwężone oczy (trochę podobne do wężowych). Zamiast nosa, na środku jego twarzy widniały dwie wąskie szpary, rytmicznie poszerzające się w takt oddechów. Usta były sine, podobnie jak przeraźliwie długie paznokcie, przywodzące na myśl topielca. Jego sylwetkę spowijał czarny płaszcz.
W momencie w którym usłyszała ciężkie skrzypnięcie bramy i ujrzała jak ta kreatura przekracza próg jej posesji, obiecała sobie, że nie spędzi w jego towarzystwie nawet minuty tego lata. Więc zaszyła się w swojej sypialni
i nieugięcie przygotowywała się do zajęć.
                          Dziś jest zupełnie inaczej. Wie już, że będzie walczyła przeciwko swoim rodzicom razem z bratem Wulfrykiem, rok starszym Krukonem, o odcień jaśniejszych włosach niż jej same, oczach w kolorze tafli księżyca w pełni
i bladych wąskich ustach. Chłopak był wyklęty z jej rodziny. Nikt o nim nie mówił przy gościach, nie wspominał w rozmowie i nie chwalił się jego sukcesami. Istnienie nastolatka zostało wymazane z kart rodziny Slytherin. Rodzice tak łatwo o nim zapomnieli. Porzucili go tylko dlatego, że trafił do Ravenclaw’u.  Zdawała sobie sprawę, że będzie musiała walczyć, bez względu na miłość, która leżała zapakowana w niewielkim, ozdobnym kufrze
z dębowego drewna, na dnie jej młodego serca.
                       Bezwładnie opuściła ciało na miękką pościel, złapała głęboki wdech śmierdzącego, ciężkiego powietrza. Była wyssana z wszelkich emocji,
a w miejscu jej serca była tylko bolesna pustka. Czuła, jakby ktoś miażdżył jej klatkę piersiową, opuszczając na nią tysiące kilogramów zbędnych trosk, wydarzeń i przemyśleń. W uszach echem odbijało się przeraźliwe piszczenie, jak gdyby celowo utrzymując swój pusty dźwięk w obawie, że upiorna cisza mogłaby ją zabić. Jad jej przeszłości i teraźniejszości rozlewał się z rozkoszą po całym ciele. Po wielu godzinach prób uspokojenia rozerwanych na strzępy nerwów, zasnęła.
   - Wejść! - chłodny głos zdziwił ją nieco,  w związku z ostatnimi wydarzeniami.
   - Dzień dobry, profesorze Snape – przywitała się Lilith – Wzywał mnie Pan?
   - Witam, panno Slytherin – powiedział z lekkim uśmiechem Severus – od razu wzywał... prosiłem żebyś przyszła w pilnej sprawie. Najwyraźniej ten półgłówek Crabbe czegoś nie zrozumiał.
   - Najwyraźniej – odparła dziewczyna.
   - Mam nadzieję, że domyślasz się czemu cię tu wezwałem. – ciągnął nauczyciel.
                      Już otworzyła usta, żeby odpowiedzieć opiekunowi Domu Węża, ale głos ugrzązł jej w gardle, a w głowie miała ziejącą pustkę. Nie wiedziała po co i dlaczego tu przyszła. Przez drzwi frontowe zaczęła wlewać się lodowata woda, która w zetknięciu ze skórą parzyła, a jej zimno przenikało do szpiku kości, paraliżując ruchy. Posłała przerażone spojrzenie w kierunku obiektu westchnień, ale nie było po nim śladu. Natomiast na jego biurku,
w nonszalanckiej pozie, siedziała Bellatriks Lestrange. Gdy zobaczyła bezradność i strach w oczach dziewczyny odsłoniła rząd dziurawych zębów.
Z jej gardła wydobył się przeraźliwy chichot, który jeżył włosy na głowie
i zapadał w pamięć do końca życia. Woda dotykała już kolan, przy czym Lilith nie mogła oderwać bosej stopy od posadzki. Liźnięta przez języki wody, część ciała przestawała jej słuchać. Obłąkana Śmierciożerczyni położyła się plecami na blacie i sturlała się z niego. W momencie, w którym jej twarz dotknęła tafli cieczy, owa zapłonęła żywym ogniem. Słoiczki wypełnione przeróżnymi ingrediencjami, nie wytrzymując rosnącej temperatury, zaczęły z hukiem pękać, dodając do tego przerażającego płynu odłamków szkła, jakby nie był wystarczająco niebezpieczny i zabójczy. Lilith odzyskała zdolność ruchową
i w przypływie rozsądku skierowała się ku drzwiom.
                        Z ulgą nacisnęła klucz i otworzyła je, gotowa biec ile sił w nogach, byle tylko dostać się na świeże powietrze. Wtem zobaczyła, że stoi za nimi nie kto inny, jak sam Lord Voldemort. Uśmiechnął się obleśnie wysuwając język pokryty brodawkami i białym serowatym nalotem. Zachichotał w ten sam sposób, co jego wierna Bella. Wyciągnął z poł szaty białą różdżkę i wymierzył nią w dziewczynę.
 - Avada Kedavra - wyszeptał ze zdegustowaną miną.
                        Uszy nastolatki zaszły błoną i wszystkie dźwięki docierały do niej ze stłumioną mocą. Osunęła się do tyłu, lecąc na wznak głową w białą nicość. Spadała przelatując prze intensywnie słodkie, mdlące skupiska białej, puszystej substancji. Zajmującej myśli tylko jednym natarczywym uczuciem – strachem. Gdy spostrzegła, że dno tej przepaści zbliża się nieubłaganie, a ją dzieli cal od roztrzaskania się o chropowatą, szarą powierzchnię, wysypaną małymi rozgrzanymi kamieniami. Zamknęła oczy i głęboko oddychając czekała na najgorsze. Z jej gardła dobył się głośny krzyk i obudziła się w amoku.
                       Była cała zlana potem, a jej piękne włosy posklejały się w wilgotne strąki. Puls pędził niemiłosiernie, a krew szumiała w uszach tak głośno, że żadne inne dźwięki do niej nie docierały. Również żaden bodziec z zewnątrz nie docierał do Ślizgonki, gdyż myśli były wciąż skupione na akcji koszmaru, a spięte ciało szykowało się na walkę.
                       Spojrzała za okno. Jezioro rozświetlały jedynie rozproszone blaski opanowanego księżyca. Gdzieś w oddali przepływały szeregi ryb, rozpraszane przez silne ogony wodnych, magicznych stworzeń. Jej okno delikatnie przesłaniały zielone łodygi roślin, miarowo kołyszące się w pulsie wody. Rozejrzała się po swoim dormitorium, którego wnętrze rozświetlały jedynie blaski prawie już wypalonych świec. Na wielkim fotelu, obitym w czarną skórę, siedział Blaise Zabini. Chłopak, którego ostatnio tak zaciekle unikała, nie mogąc poradzić sobie z platoniczną miłością do Severusa. Uznała, że lepiej będzie odłożyć na jakiś czas spotkania, podczas których nie była w stanie skupić się na wartym uwagi towarzyszu. Ślizgon dostojnie przeniósł swój pusty wzrok na nią.
 - Jestem ciekaw jak długo jeszcze zamierzasz się mną bawić. – powiedział
z przekąsem.
 - Blaise, posłuchaj. To wszystko nie jest takie proste – wciągnęła świeżą porcję powietrza, mając nadzieję, że umożliwi jej ona szybsze myślenie.
 - Nie, nie chcę tego słuchać. Możesz wciskać takie teksty swojej szlamowatej przyjaciółce, ale nie mi. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaka szansa właśnie przeszła ci koło nosa – wyprostował się i dorzucił – nie masz nawet pojęcia, Slytherin.
 - Co ty sobie wyobrażałeś? Że postarasz się dwa, trzy razy i wpadnę w twoje ramiona z największą rozkoszą? – wrzasnęła zirytowana – Że zaliczysz mnie po tygodniu chodzenia i z lubością wpiszesz mnie do swojego rejestru trofeów?
Chłopak wydął usta w lekceważącym uśmiechu, ze współczuciem pokiwał głową i opuścił dormitorium dziewczyny.
                       Minął ospały listopad, ustępując miejsca puchatemu
i niezwykłemu, jak płatek śniegu, grudniowi. Ostatni miesiąc roku nie napawał oszałamiającą nadzieją na lepsze. Jednak wszystkim żyło się jakby łatwiej, karmiąc bliskich atmosferą nadchodzących świąt. Wraz ze świąteczną przerwą zbliżał się koniec semestru zimowego i wszyscy profesorowie postanowili zakończyć należny do zrealizowania program, w czasie nie dłuższym niż natychmiast. Dziewczyna, chcąc zadbać o swoją edukację i przyszłość, przesiadywała godzinami w bibliotece, czytając zakurzone księgi zaklęć
i wskazówki do warzenia silniejszych eliksirów. Hermiona stanowiła w tym trudnym czasie wspaniałe towarzystwo. Nie ostrzeliwała tysiącami pytań. Nie wymagała obszernych odpowiedzi, na te już zadane. Zdawała się rozumieć chęć zatopienia w lojalnych stronicach magicznych tomów.
                       Czwartkowego wieczoru wracała opuszczonymi korytarzami do Wspólnego Pokoju, słuchając złowieszczego echa swoich miarowych kroków. Mimo usilnym starań nie potrafiła odnaleźć zaginionego, wraz z straceniem uczucia do profesora, spokoju. Łuna księżyca w pełni ukazywała wszystko, co mogłaby pragnąć znaleźć schronienie w mrokach nocy.
      - Slytherin, myślałem, że stać cię na coś więcej – odezwał się kpiąco męski głos – miałem nadzieję, że zachowasz się, jak na Ślizgonkę przystało i zawalczysz o swoje. A ty schowałaś się w bibliotece, jak jakaś żałosna Krukonka, szukając pocieszenia w steku bzdur, napisanym zniszczonym piórem przez starego, głupiego mugolaka.
      - Zabini, żałosne, to są twoje próby zwrócenia na siebie mojej uwagi – uśmiechnęła się do niego z litością – daruj sobie to całe pompatyczne przedstawienie.
       - Ja mam darować sobie przedstawienie? – podniósł ton głosu, ewidentnie wyprowadzony oskarżeniem dziewczyny z równowagi – Najpierw znoszę twoje sarkastyczne, kretyńskie teksty, w nadziei, że są one tylko fasadą, za którą jest opanowana i szlachetna kobieta. Staje na rzęsach, żeby niczym cię nie urazić
i wyciskam z siebie maksimum pogody ducha, żeby wyglądać na przeciętnego, zauroczonego chłopaka. Jednak moje starania spełzają na niczym i obiekt mych uczuć ostentacyjnie i z premedytacją mnie unika. Czy mogę poznać chociaż powód twojego zachowania? – zapytał ironicznie.
      - Nie – stwierdziła sucho.
      -Więc jak możesz mówić, że mam sobie darować przedstawienie – ryknął wściekle.
                      Rozjuszony chłopak, w oka mgnieniu przycisnął zszokowaną obrotem sytuacji dziewczynę do twardego, kamiennego muru. Nadgarstki jedną ręką przygwoździł do ściany nad jej głową. Z determinacją spojrzał w oczy dziewczyny. Miała chłodny, nie wyrażający żadnych emocji wzrok. Ta obojętność zdenerwowała go jeszcze bardziej. Z pasją i brutalnością wpił się
w jej struchlałe wargi, które nie oddawały nawet w minimalnym stopniu tego pocałunku. Chłopak stracił czujność przez nadmiar docierających do niego bodźców. Dziewczyna, korzystając ze sposobności, wyrwała dłonie ze stalowego uścisku. Odepchnęła od siebie nieszczęsnego adoratora i odgięła dłoń w chęci wzięcia zamachu. Jej ręka, niczym pocisk, przecięła z głuchym świstem powietrze, z trudem pokonując jego opór i z tępym plaśnięciem uderzyła
w rozgrzany z emocji policzek.
      - Jak śmiałeś! – warknęła, wyciągając różdżkę z kieszeni spodni – nie waż się więcej tego robić – ostrzegła i ze zdegustowaną miną odeszła ciemnym korytarzem, zostawiając zdruzgotanego i oszołomionego chłopaka, ciężko dyszącego z nadmiaru wrażeń.
                         Z wolna przejechał po swoich nażelowanych i przystrzyżonych włosach. „Jak mogłeś być takim durniem, na brodę Merlina! Czy ty nie umiesz trzymać emocji na wodzy!!! Teraz ją straciłeś z własnej woli. Gratuluję!”
- wrzeszczała jego podświadomość, groźnie wymachując pięściami. Oparł się plecami o zimną, oślizgłą ścianę.

                       Wieczór był spokojny. Co jakiś czas z Zakazanego Lasu wylatywały stada ptaków, płoszone nieostrożnym stąpnięciem nocnego łowcy. Zwierzyna raz spłoszona, staje się czujniejsza, częściej udaremnia późniejsze próby ataku. Trawy na błoniach skłaniały swoje słabe szkielety przed podmuchami zachodniego wiatru. Kakofonii dźwięków dopełniało żałosne wycie samotnego wilkołaka.



Czy Blaise i Lilith pogodzą się? Jak dziewczyna poradzi sobie z sytuacją w swoim domu? Jesteś ciekawy jak potoczą się jej losy? Zapraszam serdecznie do czytania. Już niedługo następne rozdziały.
Pozdrawiam, 
Sleepwalker

wtorek, 11 sierpnia 2015

Rozdział 2 - '' Najważniejsze żeby byc po właściwej stronie.."




  Rozdział 2 - "Najważniejsze żeby być po właściwej stronie..."

  Bez zbędnych wstępów zapraszam do czytania i komentowania.

            Po ciężkim tygodniu, obarczonym dwoma wypracowaniami na cztery stopy pergaminu, nadeszła wytęskniona sobota. Dzień pozbawiony zmartwień, poświęcony błogiemu lenistwu. Lilith preferowała piątki, a zwłaszcza piątkowe wieczory rozedrgane świadomością o nadchodzącym weekendzie. Brzemienne w oczekiwanie na odpoczynek, którego w obecnych czasach jest tak mało. Rozemocjonowane w podnieceniu świadomością nieprzebranych możliwości roztrwonienia danego czasu. Nic jej bardziej nie wyprowadzało z równowagi, niż określone terminy, czy konieczność podejmowania ostatecznych decyzji. Potrzebowała czasu, jak świeżego wdechu słodkiego, porannego powietrza. Uparcie twierdziła, że oczekiwanie na wydarzenie, jest bardziej ekscytujące od samego przeżywania. Świadomość nadchodzącego kreuje sposobność do puszczenia wodzy wyobraźni i przetrwania tego na tysiące sposobów. Niestety przytłaczająca rzeczywistość okazuję się być mniej barwna niż nasze pragnienia.
            Obudziła się chwilę po wschodzie słońca. Dormitorium oświetlała ledwie widoczna łuna jesiennego słońca, muskającego wody hogwarckiego jeziora. Nie była szczególnie podekscytowana na myśl o dzisiejszym spotkaniu. Jednakże powolnym ruchem odsunęła kołdrę i sprężystym krokiem poszła w kierunku łazienki. Po półgodziny była już gotowa na wypad do Hogsmead. Udała się do Wielkiej Sali na pierwsze śniadanie. Na talerz nałożyła porcję owsianki z dżemem żurawinowym, nalała sobie puchar soku dyniowego, otworzyła "Eliksiry z twoich najgorszych koszmarów" i zatopiła się w lekturze. Zaczytana nie zauważyła momentu, w którym do pomieszczenia wszedł Mistrz Eliksirów, ubrany w czarne szaty, które łopotały z każdym jego ruchem. Przystanął i z zaciekawieniem odczytał tytuł opasłego tomu spoczywającego w rękach dziewczyny.
             No, no  cmoknął z nieskrywaną aprobatą w głosie  cóż za ambitna lektura z samego rana. Pięć punktów dla Slyherin'u.
            Dziewczyna podniosła wzrok na profesora i uśmiechnęła się półgębkiem. Zjadła zimne już jedzenie i w pośpiechu wypiła pół kielicha soku. Chwilę później była już na dworze przeczesując wzrokiem tłum w poszukiwaniu Blaise'a. Dzień był wyjątkowo piękny, drzewa powoli wybarwiały swoje liście na kolor brunatny, karmazynowy i złoty. Łąki pokryte były rosą, która leniwie spływała po zamkniętych kielichach granatowych mordowników i tojadów. Zwierzęta w pośpiechu szykowały się na nadejście nieuniknionego. Jedynie mgła liżąca taflę jeziora przypominała uczniom o nadchodzącej słocie.
            Nagle poczuła zimne, miękkie, gładkie dłonie zakrywające jej oczy. Owionął ją zapach stworzony z połączenia piżma, fiołka i drzewnego zapachu cydru. Lekko gryząca woń zajął jej myśli na parę sekund. Ocuciło ją to ewidentne naruszenie prywatności, jednakże chcąc zachować dobry nastrój powiedziała:
             Jeszcze raz mnie dotkniesz, a zmienię twoje palce w parówki wyszeptała.  Dobrze wiesz, że mam powyżej oczekiwań z Transmutacji.
             Uwielbiam twoje poczucie humoru odpowiedział z szelmowskim uśmiechem, obracając dziewczynę w swoim kierunku.  Idziemy?  zapytał z entuzjazmem.
                      Dzień mijał szybko, z przyjemnością i rozmysłem roztrwonili każdą jego sekundę. Na początku odwiedzili sklep Madame Figgins. Lilith kupiła dwie srebrne ozdobne spinki z wężami, których oczy były wysadzane szmaragdami, oraz buteleczkę Ulizanny na wypadek gdyby jej fryzura wyjątkowo się nie układała. W aptece wzięła porcję skrzydeł kornwalijskich ważek, buteleczkę olejku konwaliowego, oraz w celu uzupełnienia składników na eliksiry bezoar. Zapłaciła 15 galeonów i dziarskim krokiem ruszyła na ulicę. Chwilę po niej wyszedł Blaise.
            Już wszystkie zakupy zrobione! oświadczyła entuzjastycznie. Co teraz proponujesz?
            Może piwo kremowe w Trzech Miotłach? zapytał niepewnie.
            Z największą przyjemnością odparła.
            Już po chwili siedzieli przy małym, ciasnym stoliku w rogu baru Madame Rosmerty.       Czas w tym miejscu  zatrzymał się na pięknych, beztroskich latach pozbawionych lęku o nadchodzący dzień. Nikt nie martwił się tu działaniami Voldemorta, czy notorycznymi napaściami Śmierciożerców. Nawet najbardziej zmęczone życiem twarze rozpromieniał szczery uśmiech, a umysły zajęte były wyłącznie trwającym momentem. Towarzysz dziewczyny powrócił z dwoma kuflami karmelowej cieczy pachnącej ciepłym domem i rozgrzewającej swoim aromatem. Ślizgonka upiła spory łyk i spojrzała na chłopaka. Wydał jej się bardziej podobny do niej samej. Wiecznie zblazowany i zamknięty chłopak w tym momencie był zrelaksowany i spokojny. "Chcesz go bliżej poznać." podpowiadał cichy głosik, który zawsze miał rację, więc postanowiła go posłuchać.
            Skąd pochodzisz?
            Urodziłem się w Irlandii tam też mieszkałem razem z matką i jej dość szybko zmieniającymi się partnerami Ściągnął usta w wąską linię. Nigdy się mną szczególnie nie opiekowała. Dbała o urodę i pieniądze. Mi nie brakowało niczego poza miłością.
            Szczerość chłopaka zbiła ją nieco z tropu, ale odpowiedziała z drwiącym uśmiecham:
            Znam ten ból. Ja mam obojga rodziców, co wiąże się z podwójną porcją braku uwagi.
            Chłopak roześmiał się cicho i spojrzał jej prosto w oczy.  Były one czarne, na myśl przywodziły obsydian. "Masz takie same oczy jak Severus" pomyślała ze smutkiem. Wszędzie  poznałaby ten kolor, ponieważ spędziła długie godziny wpatrując się w nie podczas lekcji eliksirów. Gdy tylko podłapywał spojrzenie uczennicy wnioskował, że zakończyła już pracę i dostojnym krokiem zmierzał w jej kierunku. Zdradziecki puls dziewczyny nieokiełznanie przyspieszał, a na policzki wstępował brzoskwiniowy rumieniec. Chwilę później nie była już w stanie porządnie sklecić zdania, ponieważ profesor pochylał się nad jej kociołkiem ze srebra i z zadowoleniem przelewał perfekcyjnie uważony eliksir do fiolki, którą odkładał na swoje biurko. Wraz ze swoim odejściem zabierał delikatny korzenny, aczkolwiek męski zapach. Cichy głos sumienia dawał o sobie znać: "Jesteś na randce z Blaise'm żałosna ropucho, daj sobie spokój z Severusem". Spojrzała zza rzęs na czarnoskórego Ślizgona, który uporczywie wpatrywał się w jej usta.

            "Nigdy nie widziałem piękniejszej czarownicy" rozmarzony chłopak. Jej jedwabiste w dotyku włosy, pachnął jaśminem i lawendą. "Ten zapach odbiera zdolność racjonalnego myślenia" uśmiechnął się pod nosem. Usta w kolorze świeżych malin są delikatne i perfekcyjnie uformowane. Każdy uśmiech wiąże się z pokazaniem rzędu perlistych białych zębów. Duże oczy w kolorze wzburzonego morza sprawiają, że chce się w nich utonąć z największą przyjemnością. Jej skóra nie posiada nawet jednej skazy, a regularne rysy przywodzą na myśl rzeźby starożytnych bogini. Jest onieśmielająca, wysoka, posągowa, inteligentna, ambitna. Mógłbym wymieniać zalety tej ślicznej istoty bez końca. "Fakt jest taki, że jestem w niej bezwarunkowo i nieodwołalnie zakochany. Nie mogę po sobie tego pokazać" skarcił się w myślach. "Jestem Ślizgonem, na gacie Merlina! Zachowam godność, prawdopodobnie."
            Czy nie powinniśmy się już zbierać? powiedziała dziewczyna najwyraźniej skrępowana świdrującym wzorkiem chłopaka.
            Jak sobie życzysz, Lilith.
            Płynnym ruchem wstał z krzesła, zdjął z wieszaka dwie kurtki i jedną z nich podał towarzyszce. Przepuścił ją w drzwiach, a rześkie powietrze jesiennego wieczoru owionęło jego twarz.
            Wiesz, dla mnie to był naprawdę miły dzień    odparła zamyślona czarownica.
            Dla mnie był najlepszy z pośród wszystkich dni spędzonych przez sześć lat w Hogwarcie powiedział nieśmiało.
            Chłopak od razu tego pożałował, ponieważ twarz nastolatki przybrała zacięty wyraz, zmarszczyła czoło i bez słowa komentarza ruszyła w stronę zamku. Resztę podróży spędzili w milczeniu. Gdy znajdowali się pod bramą wejściową obróciła się w jego kierunku wspięła na palce i delikatnie musnęła jego policzek wargami.
            Mam nadzieję, że jeszcze gdzieś się razem wybierzemy. Dobranoc pożegnała się i otworzyła drzwi do zamku.
            Chłopak podekscytowany wydarzeniami z dnia dzisiejszego usiadł na pobliskiej ławce i zapatrzył się w gwiazdy.
            Ja też mam taką nadzieję szepnął i westchnął ciężko. Mam nadzieję, że wszystko się ułoży, a wiszące nad światem magii widmo wojny rozpryśnie się w powietrzu jak bańka mydlana. Musimy przetrwać tę wojnę bez względu na wszystko. Czarny Pan szanuje jej rodzine, przecież zamieszkał w ich rezydencji. Po wojnie wszystko się ułoży. Najważniejsze żeby być po właściwej stronie.

            Dziewczyna udała się pędem do biblioteki. Nie z powodu nagłej potrzeby wiedzy, czy natychmiastowego pragnienia odrobienia pracy domowej. Musiała po prostu zobaczyć się z Mionką. Tak jak podejrzewała pomiędzy trzecim, a czwartym regałem, po lewej stronie zobaczyła tom wielkości małej komody, a z nad niego wystawała burza kasztanowych loków.
            Wiedziałam, że cię tu znajdę powiedziała na tyle głośno, żeby wyrwać Gryfonkę z zamyślenia.
            Oh.. A co ty tu robisz?  zdziwiła się Granger. Nie miałaś być na randce z Zabinim?
            Miałam szepnęła enigmatycznie  miałam i byłam.
            I jak? Opowiadaj! ponagliła szesnastolatka.
            Było miło, zrobiliśmy zakupy, nie pisnął nawet słówkiem, że mu się nudzi, lub jest zmęczony. Zachichotała. Potem wspaniałomyślnie dałam się  zaprosić do Trzech Mioteł i ku mojemu zdziwieniu nie zaczął prawić mi komplementów. Dzięki Merlinowi! Zamiast tego rozmawialiśmy jakbyśmy znali się od lat. Poczułam, że mogłabym z nim być. Wiesz, nie jest to takie podniecające i cudowne uczucie, jak z Severusem, ale zamiast tego jest ono takie normalne, życiowe i stabilne. Jestem dobrej myśli.
            Bardzo się cieszę wyznała dziewczyna. Z nietoperzem nie spotkałoby cię nic dobrego stwierdziła pewnie.
             Nie mów tak zaoponowała Lilith.
            On jest Śmierciożercą weszła jej w słowo Hermiona jest sługusem Voldemorta, nie ma uczuć i zabija bez zastanowienia. Nie popierasz ich działań, nie wierzysz w ich ideologię. Nie chcesz żyć w mrocznym świecie, pozbawionym wszelkich zasad. Więc czemu cię tak do niego ciągnie?  przerwała na chwilę drapiąc się po brodzie. Wiem, ta nutka niebezpieczeństwa i tajemnicy, władza to was Ślizgonów przyciąga jak lep na muchy. Miły i ciepły chłopak z gruntu jest na przegranej pozycji, nieprawdaż?
            Nie, to nie takie proste jak myślisz. Mam wrażenie, że on jest silny, jest ostoją, człowiekiem, który by trwał bez względu na wszystko przyznała Ślizgonka.
            Rozumiem cię, ale mylisz się co do niego. Jest silny to prawda, ale nie da ci wsparcia, zniszczy cię psychicznie swoją obojętnością i chłodem, podczas gdy ty potrzebujesz troski i wsparcia kojącym tonem wyjaśniła przyjaciółce.
            Twierdzisz, że Blaise jest właśnie kimś takim? zapytała zszokowana obrotem sytuacji.
            Nie, nie to miałam na myśli. Uważam, że Blaise to krok w dobrą stronę dodała z uśmiechem.
            Dobrze Pani psycholog, wybiję sobie z głowy profesora i zajmę się kimś bardziej przyziemnym odparła z ironią.
            Pożegnała się z przyjaciółką i odeszła w stronę dormitorium.
            Już od dwóch godzin tłukła się po łóżku nie mogąc znaleźć odpowiedniej pozycji. "Skup się na Blaisie" powtarzała w myślach jak mantrę. W sumie jest przystojny, ma ładnie przystrzyżone włosy i jest dobrze zbudowany. Kulturalny, ambitny i mądry. Zawsze mogło być gorzej, uśmiechnęła się prawie niezauważalnie i wpadła w objęcia Morfeusza.


Tekst jest wyjustowany, dodane akapity i ogarnięte dialogi. Zadbałam o formę:) Dodałam do bloga szablon. 
Dziękuję za pomoc ClariRosie Pervell. Polecam najlepszy kryminał ff ever :http://50-twarzy-dramione.blogspot.com/?m=1

Pozdrawiam gorąco Sleepwalker:)